„S” przeciw brutalizacji stosunków pracy. „Gra o prawa pracownicze nie przez wszystkich jest prowadzona uczciwie”

Jeśli z polskich przedsiębiorstw usunie się związki zawodowe, to powstanie przestrzeń dla brutalizacji stosunków pracy i ujawni się ciemna strona naszej kultury menedżerskiej. Jednak nie brakuje zwolenników takiej koncepcji, w szczególności w skrajnej prawicy, nie mówiąc o neoliberałach. Media mainstreamowe i postępowe lubią atakować działaczy NSZZ „Solidarność” rzekomo „wypasionych” na pieniądzach państwowych i wytargowanych od pracodawców.

Za swego rodzaju przeżytek jakaś część społeczeństwa uważa związki zawodowe. Jaka część? Nie bardzo to wiadomo. Wiadomo za to, że cały mainstream uznaje za jedną z podstaw nowoczesnej demokracji organizacje pozarządowe – związki zawodowe już nie. W wiodących mediach o Solidarności powstałej w sierpniu 1980 roku mówi się najczęściej jako o ruchu społecznym, przemilczając fakt, że trzonem tego ruchu byli pracownicy, w tym robotnicy tzw. wielkich zakładów przemysłowych. To oczywiście już historia, ale jeśli zastanawiamy się nad słabą kondycją związków zawodowych w Polsce, to od tego trzeba zacząć.

Niemal natychmiast po wyborach do Sejmu 4 czerwca 1989 roku w Polsce zdecydowano się na model polityczno-gospodarczy, który wyznaczył światu pracy pozycję podporządkowaną. W tle była ustawa ministra Mieczysława Wilczka i premiera Mieczysława Rakowskiego o wolności gospodarczej – całkiem gładko przełknięta przez Okrągły Stół. Ustawa kreowała gospodarkę z rynkiem pracodawcy, przy którym związki zawodowe mogły tylko przeszkadzać. Jednocześnie pod koniec 1989 roku grupa z dawnego SGPiS-u – byłych ekspertów PZPR z Leszkiem Balcerowiczem na czele – uznała, że w pełni efektywny jest jedynie monetarystyczny model kapitalizmu z polityką trudnego pieniądza. Lech Wałęsa jako szef NSZZ „Solidarność” to wszystko zaakceptował. Ceną był spadek znaczenia i autorytetu Związku, którego rola miała być ograniczona do wątpliwej ochrony praw pracowników w warunkach monetarystycznej transformacji gospodarki, co oznaczało stopniową marginalizację związków zawodowych w ogóle. Tym bardziej, że po likwidacji bardzo licznych przedsiębiorstw w przemyśle w NSZZ „Solidarność” mocno topniała liczba członków.

Ten kierunek zdeterminował kształt przyjmowanych rozwiązań ustrojowych w konstytucji przyjętej 2 kwietnia 1997 roku i teoretycznie wyznaczającej podobne miejsce w systemie państwa dla związków zawodowych jak w Niemczech czy we Francji oraz deklarującej nawet społeczną gospodarkę rynkową, model istniejący w RFN, w którym pracownicy i związki zawodowe w pewnym stopniu partycypują w zarządzaniu przedsiębiorstwem. Jednak w praktyce model „pełnej wolności gospodarczej” nie potrzebował społecznej gospodarki rynkowej. Trzeba podkreślić, że NSZZ „Solidarność” – o ile z najlepszą wolą uznawał gospodarkę rynkową – przedstawił własny projekt konstytucji zapewniający zbudowanie właśnie społecznej gospodarki rynkowej. W latach 90. nie było siły politycznej, zainteresowanej taką koncepcją konstytucyjną, partnerstwem społecznym ze światem pracy.

Od strony interesów pracowniczych to był dramat. Bezrobocie szalało. Ponad dwa miliony emigrantów – głównie młodych ludzi. Strajki w obronie likwidowanych miejsc pracy, ratowanych przez związkowców. Wielotysięczne manifestacje w obronie m.in. likwidowanych stoczni. Rząd koalicji SLD – PSL brutalnie je rozbijał oddziałami prewencji jak w stanie wojennym. Wreszcie gładkolufowe salwy do górników z kopalń w Jastrzębiu, gdy premierem rządu PO była Ewa Kopacz.

Wątpliwe – pluralizm związkowy w przedsiębiorstwie

Niekorzystne dla związków są niektóre przepisy prawa związkowego dającego nie tylko swobodę organizowania związków zawodowych (co jest oczywiście korzystne), ale umożliwia (do dziś) zakładanie bez ograniczeń organizacji związków zawodowych w zakładzie pracy. Nie oznacza to „zdrowej” konkurencji, lecz rozprasza zbiorowość pracowników i daje dobrą okazję pracodawcy do manipulowania związkowcami. W efekcie w wielu dużych firmach w Polsce jest czasem kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt organizacji związków zawodowych. Konkurencja między nimi jest z reguły patologiczna i rozgrywana przez właścicieli czy management. Powoduje m.in. bardzo niski poziom mobilizacji i często negatywnie wpływa na skuteczność związków zawodowych w zakładzie. W Stanach Zjednoczonych prawo wymaga, aby w firmie istniała tylko jedna organizacja związkowa, co pozytywnie oceniają zarówno członkowie związków, jak i amerykańscy pracodawcy.

Według zachodnich opinii związek zawodowy potrzebny jest pracodawcy po to, żeby zapewnił sobie komunikację z pracownikami i – za pewną cenę – spokój. Związki mogą przekazywać informacje o patologiach na najniższym szczeblu, które dotyczą np. niewłaściwego zarządzania pracownikami. Amerykańscy badacze ustalili, że informacje o patologicznych zjawiskach w relacjach między niższym nadzorem a pracownikami wykonawczymi można zdobyć tylko dzięki związkom zawodowym. Żadne ankietowanie pracowników tej wiedzy nie daje, bo zawsze liczą się oni z ryzykiem, że ankieta – pozornie anonimowa – przejdzie przez ręce krytykowanego nadzorcy. Na Zachodzie liczy się fakt, że związki zawodowe są antidotum na nadmiernie autorytarne zarządzanie ludźmi przez firmowe władze średniego szczebla, co zazwyczaj powoduje spadek efektywności zakładu. Zwiększają także identyfikację z firmą, dając pracownikom gwarancję, że zarząd nie będzie łamał zasad fair play.

Pracodawcy i związki zawodowe w Polsce

Polskich właścicieli firm jakoś te argumenty nie przekonują. Polscy właściciele i management często mają tendencje do zarządzania przez stres. Mają lekceważący stosunek do pracowników i ich reprezentacji, przejawiają skłonność do nadmiernego wyzyskiwania swoich podwładnych. Głęboką niechęć do związków zawodowych żywią także w większości organizacje pracodawców.

Jest więc tak, że firmy publiczne w Polsce mają związki zawodowe, firmy zagraniczne w większości także. Inaczej jest w firmach prywatnych – w dużych i średnich polskich przedsiębiorstwach związki zawodowe istnieją rzadko, w małych nie ma ich zupełnie. A w tych małych polskich firmach jest zatrudnionych 3,5 mln osób. Bez żadnej ochrony prawnej. Środowiska polskich przedsiębiorców prywatnych nie umiały stworzyć modus vivendi ze związkami zawodowymi jak to jest w krajach europejskich.

Pracownicy i paradoksy

Z badań Uniwersytetu Wrocławskiego z końca 2021 roku wynika, że wprawdzie do związków zawodowych w tym województwie należało jedynie 14 proc. wykwalifikowanych pracowników, jednak aż 60 proc. uważało, że związki powinny mieć większy wpływ na gospodarkę kraju. To prawo właśnie mają niemieckie związki zawodowe, a także w pewnym sensie wszyscy zatrudnieni na umowę o pracę w RFN.

W tym kontekście ważne są warunki zatrudnienia polskiego świata pracy, a ściśle jego najmłodszego pokolenia. Z badań przeprowadzonych na grupie pracowników do 25. roku życia wynikało, że 19 proc. pracowało na własny rachunek, 35 proc. miało umowę o pracę, ale aż 45 proc. było na kontraktach czy na umowach prekariatowych, tj. śmieciowych (CBOS, 2016 rok, obecnie procent zatrudnionych na umowach śmieciowych bardzo się obniżył z inicjatywy NSZZ „Solidarność” oraz PiS). Prawie nikt z ostatniej grupy nie był usatysfakcjonowany tą formą zatrudnienia. Z tego badania też wynikało, że bardzo niewielu młodych ludzi akceptuje elastyczne formy zatrudnienia, w obu krajach zaledwie kilka procent. Natomiast co do pozostałych form pojawiły się charakterystyczne różnice. Wśród Niemców stały etat wybierało 61 proc., wśród Polaków 40 proc., wśród Niemców pracę na własny rachunek wybierało 32 proc., a wśród Polaków 54 proc.

W innym badaniu młodych pracowników przeprowadzonym przez Uniwersytet Wrocławski ankietowano tysiąc pracujących Niemców i tysiąc Polaków. Różni ich głównie kwestia partycypacji w zarządzaniu. Dla Niemców zasada, że „pracownicy powinni mieć wpływ na zarządzanie firmami, w których są zatrudnieni”, była na drugim miejscu wśród 15 zasad. Dla Polaków – na dziesiątym.

Mimo wszystko w polskim dość zdezintegrowanym społeczeństwie związki zawodowe zaliczają się do tych nielicznych organizacji, do których jednak warto należeć. Są jedną z tych instytucji, a nie ma ich wiele, do których polski pracownik – jeśli jest członkiem – może się zwrócić o bezpłatną i bezinteresowną pomoc. Co najważniejsze, w Polsce to właśnie NSZZ „Solidarność” jest największą demokratyczną organizacją.

Zmiany technologii, popytu, rynku pracy, wymiana pokoleń…

… to wszystko dzieje się w warunkach ogromnych zmian na rynku pracy. Składa się na to ogromny postęp technologiczny, postęp cywilizacyjny, zmiany popytowe i wymiana pokoleń. Nie dominuje już dawna „manual working class”. Oglądałam w kilku (zagranicznych) przedsiębiorstwach linię produkcyjną. Lśniąca podłoga, czysto, zielone rośliny, młodzi ludzie w schludnych kombinezonach zwykle z maturą, czasem studenci, a nawet po licencjacie montują spokojnie na taśmie (czy tak się to jeszcze nazywa?) różne elementy produktu. Jest oficjalna przerwa na posiłek w stołówce lub pokoju socjalnym, gdzie czynny jest cały czas ekspres do bezpłatnej kawy. Zupełnie inny obraz niż 30 lat temu. Czy to wciąż wielkoprzemysłowa klasa robotnicza i obraz pracy w sklepach wielkopowierzchniowych…? Zmuszone do pośpiechu kasjerki na skomputeryzowanych kasach i ich koleżanki na czas rozkładające i uzupełniające towar na półkach. To też nie jest wielkoprzemysłowa klasa robotnicza, a pracowników hipermarketów jest w Polsce więcej niż górników i hutników łącznie. Czy NSZZ „Solidarność” dotrze na tyle, na ile potrzeba, do tych środowisk pracowniczych? Czy te środowiska są świadome, że warto włączyć się do działalności związkowej?

To ogromne tło zarówno historyczne, jak i współczesne jest podstawą gry o prawa pracownicze, która toczy się na różnych poziomach: tym podstawowym – w zakładzie pracy, i tym najwyższym – w parlamencie i w relacji z władzą. Czy wywalczona dzięki NSZZ „Solidarność” Rada Dialogu Społecznego będzie podstawowym i ożywionym miejscem tej gry? W polskich warunkach gra o prawa pracownicze obecnie nie przez wszystkich jest prowadzona uczciwie. Można się o tym przekonać, zaglądając na przykład do dokumentów z prac Senatu nad uchwałą w sprawie ustawy o emeryturach pomostowych. Zarówno w debacie sejmowej, jak w senackiej Komisji Rodziny, Polityki Senioralnej i Społecznej parlamentarzyści opozycji nie zajmowali się kwestiami merytorycznymi, lecz atakowaniem jako „świętych krów” osób, których dotyczyć będzie znowelizowana „pomostówka” oraz działaczy Solidarności. Należy się obawiać, że przewodząca w tym ataku pani senator Magdalena Kochan zrobi wszystko, żeby w następnej kadencji Platforma Obywatelska wycofała nowelizację ustawy pomostowej, jeśli PO wygra wybory 15 października…

Tekst pochodzi z nr 35 (1805) „Tygodnika Solidarność”.

Autor: Teresa Wójcik Źródło: Tygodnik Solidarność

Strona korzysta
z plików Cookies.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na ich używanie.